Bardzo Was przepraszam, że od
kilku tygodni nie ukazał się żaden post. W poniedziałek miałam zamiar wrzucić artykuł
o tekstologii (ostatecznie ukaże się 11 marca), ale nie udało mi się zredagować go na czas. A poza tym… Rozpoczął
się II Festiwal Czytelniczy Literatury Faktu i Poezji pod hasłem „Dialog
przeciw nienawiści” i tak się składa, że akurat wtedy (4 marca) było spotkanie
z – przynajmniej dla mnie – chyba najważniejszą postacią historii opozycji
antykomunistycznej Adamem Michnikiem, więc nie mogłam sobie odpuścić tego
mityngu, zwłaszcza że w moim mieście takie wydarzenia zdarzają się rzadko. Myślę,
że wystarczająco usprawiedliwiłam się. A teraz przejdę do dzisiejszego
zagadnienia, czyli dlaczego w książkach pojawiają się błędy.
We wtorek na bookstagramie
rozgorzała dyskusja na temat błędów ortograficznych, interpunkcyjnych,
językowych i typograficznych, które pojawiły się w książce Wiedźma morska z Wydawnictwa Niezwykłe. Ten wpis jest rozwinięciem
mojego komentarza pod postem Karoliny, której niektórzy zarzucili m.in.
shejtowanie wydawnictwa. A jeśli ktoś nie wie, o jakich bykach mowa, odsyłam do
zapisanej relacji na Instagramie Nadeine.
W zeszłym roku byłam stażystką
w dużej grupie wydawniczej, gdzie uczyłam się fachu korektora i redaktora od
profesjonalistów i poznałam proces wydawniczy od środka. Dodatkowo na moich
studiach licencjackich zajęcia typowo redaktorskie czy korektorskie prowadziły
osoby związane od lat z branżą wydawniczą. Dlatego można powiedzieć, że wiem
całkiem sporo o tym, jak wydaje się książki z punktu widzenia pracownika
wydawnictwa.
Zapoznając się z zaistniałą sytuacją
wokół Wiedźmy morskiej, początkowo
myślałam, że najzwyczajniej w świecie ktoś przesłał do drukarni zły plik, co
zdarza się nawet najlepszym. Czasami wina leży po stronie drukarni, a czasami
po stronie kogoś z wydawnictwa. Po wykryciu tego błędu jest jedno wielkie
zamieszanie i – jeśli jest jeszcze czas – wstrzymuje się druku i przysyła
poprawny plik. Niestety ta wpadka wykrywana jest najczęściej tuż po
wydrukowaniu, a wtedy wydawnictwo może jedynie przeprosić, wycofać cały nakład
z rynku i jak najszybciej przesłać poprawne egzemplarze. Wydawnictwo i tak
ponosi dość spore koszty całej operacji.
Literówki czy drobne błędy
językowe były, są i będą w różnego rodzaju publikacjach, niezależnie od tego,
ile czasu i pieniędzy poświęcimy na korektę i redakcję. Jesteśmy tylko ludźmi i
przepuszczamy nie zawsze zauważalne błędy. Niestety niektóre wydawnictwa
zatrudniają jednego korektora czy redaktora do pracy nad jedną publikacją.
Jeśli chodzi o te ostatnie stanowisko (nie liczę tu redaktora inicjującego,
technicznego czy prowadzącego, bo oni mają nieco inne zadania), to jest to
standard. Natomiast w czystej teorii dwie korekty tej samej książki może
przeprowadzić ta sama osoba, o ile ma tak zwane oczko nie od guziczka, jak na
przykład Teresa Kruszona – jedna z najlepszych korektorek w Polsce. Dlaczego
wydawnictwa skracają proces wydawniczy albo angażują do niego mniej osób?
Odpowiedź jest prosta. Pieniądze. Koszt jednej korekty przeprowadzonej przez
jednego korektora wynosi od 25 do 75 zł brutto za jeden arkusz wydawniczy (ok. 21
stron), zaś redakcji – od 100 do 200 zł brutto. Im lepszy korektor/redaktor,
tym wyższa cena. Im więcej błędów, tym więcej pracy, co oznacza automatycznie wyższą
cenę. Mowa tu tylko i wyłącznie o freelancerach, gdyż część wydawnictw
zatrudnia redaktorów na umowę o pracę, w odróżnieniu od korektorów, dla których
umowa o dzieło jest normą.
Ale oprócz lapsus calami są
zdecydowanie gorsze błędy. Mowa o potknięciach merytorycznych czy logicznych,
które nie zawsze wynikają z niewiedzy czy nieumiejętności redaktora, tylko
ignorancji lub błędnej nieomylności autora. Bywają tacy pisarze, którzy nie
chcą poprawiać swoich powieści, bo albo za niedługo jest premiera ich książki,
a oni nie mają czasu na research, więc nie chcą słyszeć o jakiś kolejnych poprawkach,
albo uważają, że w ich utworach nie ma błędów, a redaktor niech sobie gada, co
chce, najwyżej będzie jego wina. To są dość denerwujące postawy, szczególnie gdy
redaktor ma bardzo pedagogiczne podejście do treści utworów i chce poprawić
każdy błąd, jeśli istnieje taka możliwość (dla ciekawskich – poznałam takiego
redaktora). Wtedy jestem za krótką formułką umieszczoną na stronie redakcyjnej,
że autor nie chciał współpracować z redaktorem i to przez niego książka zawiera
błędy logiczne lub merytoryczne. Ze studiów znam anegdotkę, według której
redaktorzy któregoś z reportaży Ryszarda Kapuścińskiego bali się zapytać
Kapuścińskiego, czy czasem nie pomylił nazwy rzek w Afryce będących w różnych
częściach tego kontynentu. Wszyscy wychodzili z założenia, że przecież reporter
takiego kalibru nie może się mylić. Kiedy w końcu jeden z nich przełamał się i
zadał autorowi nurtujące go pytanie w ostatniej chwili, Kapuściński od razu
poprawił błąd, dziwiąc się, dlaczego nikt wcześniej nie zwrócił mu uwagi w tej
sprawie.
Tajemnicą poliszynela jest
fakt, że tłumaczenia poprawia się najlepiej jak to możliwe. Niekiedy coś się
skraca lub dodaje, żeby zgubić zawieszki w składzie. Wydawnictwo kupuje
licencję na tłumaczenie z danego języka, po czym zleca je tłumaczowi. Owszem,
przekład może być lepszy lub gorszy od oryginału, ale to dlatego, że trzeba
dostosować tekst z języka obcego do naszego. Jeśli zaś chodzi o fatalne tłumaczenia,
to każde wydawnictwo ma trzy opcje. Pierwsza to wydawca zleca tłumaczenie innej
osobie i porównuje oba przekłady, po czym wybiera ten najlepszy. Ale wtedy
trzeba zapłacić obu tłumaczom, a na taki wydatek nie zawsze wydawnictwa mogą
sobie pozwolić. Druga to rezygnacja z wydania publikacji, kiedy jest ona
[publikacja – red.] fatalna nawet w oryginale, co zdarza się najrzadziej, bo
wydawnictwa starają się wybierać bestsellery, a także dlatego, że rezygnacja
oznacza utopienie pieniędzy w błocie. I trzecia, najprostsza: poprawić tekst
najlepiej jak się tylko da.
Parę razy trafiły mi się
publikacje z błędami typograficznymi, ale na szczęście pochodzą one z lat 90.
XX wieku, kiedy to jeszcze nie było tak zaawansowanych programów do składu
tekstu jak np. Adobe InDesign. W tamtych czasach istniał jeszcze zawód zecera,
który składał stronę po stronie za pomocą czcionek drukarskich, potem smarował
metalowe znaki farbą drukarską i specjalna prasa odbijała tekst na papierze.
Wspomnę jeszcze, że w zawodzie zecera alkoholizm był powszedni, bo w drukarniach
(nawet w tych dzisiejszych) używano sporych ilości alkoholu. Natomiast
znalezienie podstawowych błędów typograficznych w publikacjach z XXI wieku przy
możliwości wykorzystania współczesnych programów DTP zakrawa o absurd! Chociaż
patrząc na skład Wiedźmy morskiej, to
jest to możliwe, ale wtedy trzeba albo nie umieć obsługiwać programu, albo nie
znać zasad typografii.
Mam nadzieję, że Wydawnictwo
Niezwykłe wyciągnie wnioski z tej sytuacji i w przyszłości będzie zachowywać
się jak profesjonalne wydawnictwo, czego im i nam – czytelnikom – życzę. A
Karolinie i Natalii dziękuję za nagłośnienie sprawy.
0 komentarze:
Prześlij komentarz